wtorek, 23 listopada 2010

Więcej zdjęć

Widzę że tu na blogu aktywność dalej sporadyczna ale istnieje a ja zapomniałem wcześniej upublicznić linka do większej ilości zdjęć z wyprawy.
Oto link: http://picasaweb.google.com/tymsam11/USA?feat=directlink

wtorek, 14 września 2010

To już jest koniec

Ostatni dzień za nami. Z przyjemności niestety został nam tylko shopping, bo jak się obudziliśmy to okazało się, że pada deszcz. To Miami już zalewało się łzami. Nie wspominaliśmy jeszcze, że mieszkamy w bardzo fajnym hotelu. Śniadania robi się samemu, we wspólnej kuchni. Jest prawdziwy ekspres do kawy, a to nie zdarza się tutaj często. A więc po tym pysznym śniadanku ruszyliśmy w miasto szlakiem tutejszych supermarketów. Pierwszy był odlotowy, parking około pięciopiętrowy i garstka samochodów. W sklepach pustki, to znaczy w klientach nie w towarach, a od marek aż kręciło się w głowie. Porzuciliśmy go jednak dla trochę niższej półki. Pogoda niestety nie poprawiła się, więc z plaży nici. 


Z zakupów też nic specjalnego nie wyszło, bo po pierwsze wszystko jest strasznie drogie, wbrew temu co się powszechnie uważa, albo tani chłam albo super ciuchy, ale nie za darmo. A po drugie Tymek miał straszny problem i stres, że nie uda nam się spakować. To trzyma go już od kilku dni. Muszę jeszcze wspomnieć, że miałam dzisiaj strasznie pechowy dzień i podczas zakupów dosłownie weszłam w szybę w sklepie, co zakończyło się olbrzymimi siniakami na twarzy i kolanie. Ostatecznie udało nam się spakować i jutro polecimy, no chyba żeby……. Pozdrawiamy =)

poniedziałek, 13 września 2010

Everglades National Park

Dzień z naturą. Zaczęło się w Shark Valley gdzie udało nam się załapać na wycieczkę z przewodnikiem po parku Everglades. Dolina ta nazwę przyjęła od rzeki pełnej rekinów, do której wpadają wody z tego bagnistego terenu. Przemiły młody człowiek przez prawie 2 godziny opowiadał nam o faunie i florze występującej w parku, ze szczególnym uwzględnieniem tego, czego ze względu na parę roku, oczywiście nie mogliśmy zobaczyć. Na wielu hektarach mokradeł żyją i rozmnażają się aligatory i udało nam się takie małe aligatory zobaczyć. Słodkie są, chociaż w oczach mają już to coś co powoduje że ludzie się ich boją. Żyje tam też wiele gatunków ptaków, w tym prezentowany na zdjęciu Great white heron, rosną przeróżne rośliny np. trawa piła, po której można przesuwać palce tylko w jednym kierunku. 


Wycieczka była bardzo przyjemna, tak się rozochociliśmy tą przyrodą, że pojechaliśmy do ogrodu botanicznego w Miami. Jedna wielka palmiarnia, a roślinność zachwycająca. Najbardziej podobał się nam „motyli ogród”, w którym występowały rośliny „przyciągające” te owady, i przez to było ich mnóstwo. Spacerowaliśmy tak sobie wśród tych roślinek i było bajecznie. 


Żeby nie odwyknąć od normalnego życia postanowiliśmy sobie pojeździć naszym Dodgem wśród plątaniny pasów i zjazdów, to powoli staje się moja pasją,  aby przy okazji obejrzeć centrum Miami. Tymkowi się nie podobało. To prawda, że wyspa, na której mieszkamy jest zdecydowanie bardziej klimatyczna, tętniąca życiem i ładniejsza, ale i tak tych palm im zazdroszczę. Na jutro zostawiliśmy sobie  już same przyjemności – plaża, kąpiel w oceanie i …shopping.


niedziela, 12 września 2010

Key West

Boże jak ten czas leci! To już trzecia niedziela w USA, wiem bo zwiedziliśmy trzy kościoły: pierwszy polski w NY, drugi w Nowym Orleanie i trzeci – najlepszy – dzisiaj w Miami. Sympatyczny Ksiądz przywitał się z nami, potem, mając doświadczenia z New Orleans, potrafiliśmy już śledzić wszystko w „ichniejszych” modlitewnikach i poszło nam bardzo dobrze. W dodatku muzycznie też w tym kościele było najlepiej. Zaraz po mszy udaliśmy się w kierunku Key West’u. Kawał drogi i to w dodatku nie autostradą tylko zwykłą drogą, co oznacza 45 mph, horror. Ale przecież jesteśmy twardzi. 


 Dotarliśmy na miejsce po około 3 godzinach. Oczywiście nie bez samochodowych stresów i awantur. Gorąco i wilgotno było koszmarnie, dosłownie czuło się burzę w powietrzu. Przeszliśmy kawałek miasta i skierowaliśmy się w kierunku wybrzeża. Urok widoku na słynnym „Southernmost point”, czyli najbardziej na południe wysuniętym punkcie kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, był trochę zakłócony  przez czekające na wynajęcie skutery wodne. Następnie postanowiliśmy poznać pozostałe atrakcje turystyczne tego miejsca: latarnie morską (Tymek poszedł sam i zrobił zdjęcia), na miejscu spotkaliśmy grupę trochę zdezorientowanych Polaków, potem było muzeum – Dom Ernesta Hemingwaya z przepięknym ogrodem (tym razem ja poszłam sama). W strugach deszczu, już samochodem, zwiedziliśmy „Mały Biały Dom Harrego Trumana”. Jeszcze tylko wspomnę, że odwiedziliśmy szalenie nowoczesną galerię pod nazwą „Zbyszek Gallery”, oczywiście polskiego artysty i na tym zakończyliśmy pobyt w tym miejscu. 


Droga powrotna, znowu koszmar, ciekawe jest, że na takich drogach poza miastem amerykańscy kierowcy strasznie przestrzegają limitu prędkości. Wszystko zmienia się jak tylko przekroczą granicę miasta, droga rozszerza się do 4-5 pasów, limit spada do 45-40 mph, a oni nagle zmieniają pasy z szybkością błyskawicy, nie pozwalając na moment wahania tym, którzy przypadkowo nie znają okolicy i nie wiedzą, którym pasem powinni jechać. Jakoś udało nam się dotrzeć „już u nas” do kultowej dzielnicy Ocean Drive. Zaparkowaliśmy naszego Dodga w cieniu (było już ciemno) i udaliśmy się na zwiedzanie wzdłuż Ocean Boulevard, dosłownie przechodząc z knajpy do knajpy (prawie po stolikach ludzi spożywających tam kolacje). Jak dla nas to trochę za głośno, w każdym lokalu rozbrzmiewała inna muzyka, której natężenie wciąż wzrastało. Wróciliśmy już spokojniejszą częścią – wzdłuż Oceans Beach – gdzie ludzie uprawiali rozmaite sporty: jogging, łyżworolkarstwo, robienie rodzinnych zdjęć, leżenie na trawniku, leżenie na piasku, kąpiel pod ulicznym prysznicem i inne. To tyle na dzisiaj, jutro Everglades. Szkoda, że pozostały już tylko 2 dni…

sobota, 11 września 2010

PLAŻA!!!

Nareszcie wypoczynkowy dzień, ponieważ mieszkamy prawie na plaży spędziliśmy większość dnia leżąc na łóżeczkach, pod parasolem i w cieniu smażąc swoje ciała. Zdarzało się też, że dla ochłody udaliśmy się do wody, popływaliśmy trochę, ale jej temperatura przypominała raczej temperaturę zupy. Mimo to i tak w wodzie było najprzyjemniej. Wokół mnóstwo wypoczywających i raczej posługujących się językiem hiszpańskim. Odmiennie niż na naszej polskiej plaży nikt nie przynosił jedzenia i Tymek cierpiał katusze. Piasek czyściusieńki, ale gorący, woda całkiem przezroczysta, nawet rybki było widać. Ogólnie wszędzie było ciepło, ale przecież o to chodzi na wakacjach. Chciałoby się poleżeć dłużej, ale na to nie mamy czasu, to był jedyny dzień leniuchowania.


Wieczorem poszliśmy przespacerować się osławionymi w filmach ulicami Miami Beach. Mnóstwo tutaj sympatycznych knajpek, restauracji, no i oczywiście sklepów z przyciągającymi oczy wystawami. Kolację zjedliśmy oczywiście u Włocha i zdaniem Tymka była to najsmaczniejsza kolacja tego wyjazdu. Zamówiony przez niego Filet mignon był najlepszym kawałkiem polędwicy, jaki kiedykolwiek miał w ustach. Ja zamówiłam Tagliatelle z owocami morza. Porcja okazała się być gigantyczna i zawierała wszystko co żyje w morzu i nadaje się do zjedzenia, łącznie z homarem. Później musieliśmy jeszcze przebiec, to normalne tempo zważywszy na długość nóg Tymka, z 20 przecznic żeby poczuć nocną atmosferę miasta. Jutro jedziemy na Key West.

piątek, 10 września 2010

Miami welcome to

Drugi dzień w Universal - Islands of Adventure - trochę nas rozczarował. Zaczęliśmy od Hulka – zielonego rollercoaster’a – to znaczy Tymek zaczął, bo mnie na samą myśl było niedobrze. Potem dla rozładowania ciężkiej jakoś dzisiaj atmosfery, ze względu na nadciągającą burzę, udaliśmy się na relaksujący spływ okrągłymi pontonami, taki niby-rafting, po którym byliśmy dokładnie mokrzy – od stóp do głów. Następną „atrakcją” była interaktywna i trójwymiarowa podróż w świat spidermana – żałosne. Tymek odważył się jeszcze na kolejną mokrą przejażdżkę łódką przez Jurassic Park. Z początku było nudno, nawet chciałoby się powiedzieć naukowo – lektor opowiadał o gatunkach dinozaurów – lecz sprawy szybko przybrały inny obrót i z szaleńczą prędkością nasz okręt zsunął się 100m prawie pionowo w dół, kończąc pętlę gigantycznym rozpryskiem. Ogólnie była to chyba najciekawsza, pomimo sztuczności i plastikowości prezentowanych treści, atrakcja w dniu dzisiejszym. W następnej kolejności udaliśmy się do najbardziej rozreklamowanej, bo najnowszej, części tego parku – Hogwartu. Trzeba powiedzieć, że plastycznie i architektonicznie bardzo dobrze im się to udało, atmosfera jest rewelacyjna, muzyczka i widoczki całkiem jak z filmu, łącznie z pubem Pod Trzema Miotłami, serwującym słynne butterbeer – kremowe piwo. Niestety do wszystkich atrakcji ustawiły się ogromne kolejki. Stanęliśmy w jednej z nich, wydawała się krótka, ale czekanie zajęło nam około godzinę w temperaturze 40°C. W dodatku po wejściu okazało się, że jest to jedynie 10-cio minutowa prezentacja różdżek, byliśmy bardzo rozczarowani. Kolejnym punktem programu było show z Aladynem w roli głównej. Przedstawienie całkiem udane, z dużą ilością pirotechnicznych efektów specjalnych. Jeszcze tylko szybki przelot Harry Potterowskim coasterem – równie nieciekawym jak Hulk – i już byliśmy gotowi do opuszczenia tego żenującego, w porównaniu z wczorajszym SeaWorldem, miejsca. Po przejechaniu 100 mil naszym ukochanym, dobrze klimatyzowanym Dodgem, dotarliśmy do St. Petersburga, gdzie znajduje się muzeum Salvadora Dali. Nareszcie jakaś porcja prawdziwej kultury. Co prawda wiedzieliśmy, że większość obrazów znajduje się w Atlancie, ale i tak bardzo nam się podobało. Potem już tylko musieliśmy przejechać 270 mil i wylądowaliśmy w Miami Beach. Jeszcze tego samego wieczoru, pomimo protestów leniwców, przywitałam się z oceanem, którego wody są wręcz gorące. Piasek drobniusieńki, plaża szeroka, jutro zamierzamy skorzystać z jej uroków. A teraz leżymy sobie w łóżku i przymierzamy się do obejrzenia Majki – w końcu nawet w USA jakiś serial musi być :P

czwartek, 9 września 2010

SeaWorld Orlando

Upał od rana był niemiłosierny i połączony z ogromną wilgotnością, więc dla poprawy nastroju pojechaliśmy do SeaWorld’u. Już od wejścia bardzo nam się spodobało, przywitały nas cudowne flamingi, a zaraz potem odwiedziliśmy baraszkujące podczas karmienia delfiny. 


Tymek nie bardzo potrafił się skupić na zwierzętach, bo nad parkiem unosiła się gigantyczna kolejka, a jadąc nią ludzie obracali się we wszystkich kierunkach, ze szczególnym uwzględnieniem wiszenia do góry nogami. Po obejrzeniu przedstawienia z udziałem lwów morskich i piratów udaliśmy się na, dla mnie już absolutnie ekstremalną, przejażdżkę łodzią przez „Atlantydę”, która kończyła się pionowym zjazdem w dół, wprost do wody. Fajnie było. Tymek zaliczył nie tylko tę kolejkę, o której już wspomniałam, ale jeszcze jedną na dokładkę i uznał, że te dzisiejsze są jeszcze lepsze od tej wczorajszej, cokolwiek to znaczy. Nie wiem, co powie jutro, bo znowu będą nowe. Obejrzeliśmy jeszcze absolutnie rewelacyjne, wręcz akrobatyczne, występy orek i delfinów, podejrzeliśmy od spodu, tzn. przez szybę, życie płaszczek, rekinów i zwierząt arktycznych oraz liczne akwaria. Najbardziej podobały nam się jednak delfiny i żałowaliśmy, że nie możemy sobie z nimi popływać. 


Przy kolacji wieńczącej wspaniały dzień doszło do intrygującego wydarzenia. Oboje zamówiliśmy herbatę i w zasadzie wszystko było normalnie do momentu, kiedy opróżniliśmy już nasze małe filiżaneczki i miły pan kelner zabrał je od nas, po to, aby po chwili wrócić z nimi, wypełnionymi wrzątkiem. Nie wymienił jednak na nowe ani samych torebek z herbatą, ani też wyciśniętych do nieprzytomności plasterków cytryny… Nie pozostało nam nic innego jak powtórnie ich użyć i delektować się posiłkiem.

środa, 8 września 2010

Universal Studios Theme Parks & Resorts

Od rana trochę baliśmy się, bo po pierwsze zgodnie z prognozą groziła nam dzisiaj 60% szansa na ulewę i po drugie mieliśmy zwiedzać Universal Studio Florida, a jak wiadomo to piękny przykład amerykańskiego kiczu. Zaczęliśmy od kultowego Terminatora w 4D – to film w trójwymiarze i do tego efekty specjalne w postaci wiatru, światła i aktorów dosłownie wychodzących z ekranu i grających na żywo. Następnie wzięliśmy udział w kameralnym pokazie prestidigitatorskim, całkiem udanym, a kolejnym punktem programu była romantyczna podróż rowerowym wagonikiem w świecie E.T.


Żeby nie było za słodko urządziliśmy sobie polowanie na obcych – przybyszów z różnych zakątków wszechświata (alienów) – biorąc udział w gigantycznej grze komputerowej. Każde z nas otrzymało laserową broń (cyfrową) i miało za zadanie uzyskać jak największą liczbę punktów przyznawanych za zabicie wroga – Tymek zdobył ich aż 72 431, humanitarna Iwona tylko 7 000. Poziom adrenaliny podwyższyliśmy sobie pływając łodzią z kapitanem Jackiem wśród rekinów, wybuchów oraz zatopionych wraków, ale to wszystko nic w porównaniu z dreszczykiem, który odczuwało się nawet patrząc na roller coaster, którym Tymek w dodatku się przejechał. Mama wymiękła :P Jako że Tymkowi było wciąż mało, wykorzystał moment i ustawił się w kolejce do drugiego, jeszcze większego coastera. Był absolutnie genialny :D Co prawda gdzieś w połowie zaczął padać deszcz, ale prędkość i przeciążenia w połączeniu z głośno grającą muzyką nie pozwalały się tym przejmować.


Potem chwila relaksu przy muzyce Blues Brothers, krótki bo fast-foodowy posiłek, Twister czyli latające krowy, samochody i dachy (realistyczna reprodukcja tornada) i na zakończenie kolejny film 4D, tym razem ciąg dalszy historii oryginalnego Shreka. Bardzo zabawny. Najoryginalniejsze było zakończenie – lunął taki deszcz, że musieliśmy zakupić nylon poncho i bez butów, płynącą ulicami rzeką, szybko biec na parking. Następnie ze znacznie ograniczoną widocznością, pomalutku, z kołami zanurzonymi w wodzie, dojechaliśmy do hotelu. W sumie był to bardzo udany dzień, ale zdradzimy wam, że to nie koniec naszej przygody z Universalem, bo kupiliśmy sobie bilety też na drugą jego część – Islands of Adventure.

wtorek, 7 września 2010

Farma aligatorów

Skoro świt wyruszyliśmy do St. Augustine żeby zwiedzić najstarszy fort kamienny w USA wybudowany w 1695r. Castillo de San Marcos służył przede wszystkim do obrony przed atakiem piratów a później przed wojskami angielskimi i francuskimi. Szczególnie podobał nam się podest dla armat z ładnym widokiem na zatokę Matanzas. Trzeba wspomnieć, że pogoda w dniu dzisiejszym była straszna – temperatura około 35° połączona z wilgotnością powietrza około 100% spowodowała, że już po wypełnieniu pierwszego punktu naszego programu byliśmy mokrzy jak po wyjściu z sauny. Udaliśmy się na farmę aligatorów, na której znajduje się około 2500 gadów z gatunku krokodyli. Były urocze. Wzięliśmy udział w ich karmieniu, któremu towarzyszyły ich gwałtowne ruchy – odmienne od całodniowej rutyny polegającej na leżeniu w błocie. 


Oprócz krokodyli, różnych rozmiarów, zobaczyliśmy tam ogromnego żółwia z wysp Galapagos, węże, jaszczurki i duże ptaszyska. Resztę dnia zagospodarowaliśmy czynnie uczestnicząc w zapoznawaniu się z urokami Orlando. Jedynym, ale jakże wartościowym obiektem naszych zainteresowań było ekstrawaganckie centrum handlowe The Mall at Millenia.


poniedziałek, 6 września 2010

Jeszcze dłuższa trasa

Trochę zaspaliśmy, ale właściwie nigdzie nam się nie spieszyło i tak cały dzień mieliśmy spędzić w samochodzie, do przejechania ok. 550 mil. Jeżdżenie samochodem, pomimo  świetnych dróg, nie do końca jest przyjemne. Amerykanie uwielbiają jazdę lewym pasem, blokując się nawzajem, trochę to jest denerwujące. Zaplanowaliśmy co prawda przejazd najdłuższym na świecie mostem przecinającym jezioro Pontchartrain ale zanim się zorientowaliśmy że zapomnieliśmy było już za późno… Opuściliśmy Nowy Orlean. W USA obchodzą dzisiaj Labour Day, takie nasze święto pracy, i właściwie wszystko było zamknięte, mieliśmy nawet problem ze zjedzeniem lunchu. Przekroczyliśmy szczęśliwie granicę stanu Floryda i po ponad 8 h jazdy dotarliśmy do naszego hotelu w Jacksonville. Oto jedyne zrobione dzisiaj zdjęcie (zresztą specjalnie na potrzeby bloga :P)


niedziela, 5 września 2010

Nowy Orlean


Od rana New Orleans, za dnia wygląda całkiem inaczej, raczej spokój i nawet nie ma tłumów. Najpierw piechotką zwiedziliśmy Canal Place, Jackson Square – niestety główny pomnik Jacksona na stojącym dęba koniu był otoczony płotem i nie można było wejść, Katedrę Św. Ludwika, później Jax Brewery, polecane przez nasz przewodnik jako świetne miejsce zakupowe – chała straszna, a potem już Cafe du Monde – obżarstwo na skalę światową – dwie porcję pączków z mniej więcej 20 dkg cukru pudru, po jednej na żołądek. Musieliśmy, bo to najbardziej znana w Orleanie cukiernia-pączkarnia i dlatego 40 min czekaliśmy na stolik. Następnie przez French Market, po prostu targ, dotarliśmy do przystanku zabytkowego zielonego tramwaju, kierowanego korbką, który zawiózł nas do Riverwalk. Stamtąd pomaszerowaliśmy do Contemporary Arts Center, aby obejrzeć ciekawą wystawę prac artysty, w odczuciu Tymka lubiącego marchewki, ale to dłuższa historia. Dość że łyknęliśmy odrobinę sztuki. Kolejnym etapem zwiedzania była dzielnica ogrodów (Garden District), przepięknie! Były to najmilsze chwile w Orleanie, chociaż temperatura i wilgotność powietrza były ogromne. Po zjedzeniu skromnego lunchu, (coraz mniej jemy) tramwajem zatłoczonym jak w czasach PRL-u wróciliśmy na naszą Canal Street. Wieczorem kolejne podejście do Burbon Street. Tym razem już wyraźny spadek liczby ludzi na ulicach - było znacznie ciszej i spokojniej. Zatrzymaliśmy się w jednym z, mimo wszystko zatłoczonych, barów aby przez dłuższą chwilę (2 drinki) wpatrywać i wsłuchiwać się w show fortepianowego duetu. Dzień zakończyliśmy skromną kolacją w ciemnej, nastrojowej i oczywiście włoskiej knajpce.

sobota, 4 września 2010

Długa trasa

Odcinek drogi z Atlanty do Nowego Orleanu na pewno nie jest krótki. Przejechaliśmy przez 4 stany: Georgia, Alabama, Missisipi oraz Louisiana. Trasa była szeroka, a i ruch nie największy więc jechało się bardzo przyjemnie – zwłaszcza po stronie pasażera :P Chęć zrobienia sobie przerwy zainspirowała nas do zatrzymania się w KFC na lunch. Nie był to najlepszy pomysł – był to absolutnie najgorszy posiłek z całego naszego wyjazdu. Ociekające tłuszczem frytki, niedobra panierka i kanapka bez bułki… Na wszystko musieliśmy czekać prawie 10 minut!! Jako że rano zauważyłem, iż skończyły mi się skarpetki zjechaliśmy również do supermarketu gdzie zrobiliśmy drobne zakupy i byliśmy już gotowi, aby wjechać przez krótszy z mostów na jeziorze Pontchartrain, do samego centrum New Orleans. Pierwsze wrażenia były nieokreślone, bo nasz widok to z jednej strony niska ładna zabudowa, z drugiej wysokie, lecz nieciekawe wieżowce, a między tym szerokie arterie pełne samochodów. Im bliżej hotelu byliśmy tym robiło się ładniej – palmy i kwitnące drzewa rosnące między pasami Canal Street bardzo pozytywnie nastrajały. Szybko ogarnęliśmy się po podróży i wyszliśmy na miasto. Byliśmy przygotowani na tętniące muzyką ulice i tłumy ludzi, ale to co zobaczyliśmy trochę nas przeraziło. Z każdej dosłownie knajpki dochodziły inne dźwięki – muzyka na żywo - przerywane oklaskami, a ulicą sunęły tysiące, w dodatku dziwnie ubranych i obwieszonych koralikami ludzi. Usiedliśmy na chwilę w jednym z barów, gdzie posłuchaliśmy spokojniejszej muzyki, a potem ruszyliśmy razem z tłumem. Im stawało się ciemniej tym na ulicach było bardziej kolorowo i hałaśliwie. Mnóstwo galerii, sklepów i występujących ludzi, prezentujących to co potrafią. Gwoździem wieczoru było spotkanie Grandpa Elliott’a, żywej legendy muzyki, którego z przyjemnością posłuchaliśmy przez dłuższą chwilę. Prawdziwe zwiedzanie Nowego Orleanu zostawiliśmy sobie na jutro.


piątek, 3 września 2010

Atlanta

Wstaliśmy rano skoro świt, jak co dzień około 8:30, a po szybkim śniadaniu wyruszyliśmy w stronę Atlanty. Na międzystanowej autostradzie, już w Georgii, ktoś zgubił starą przyczepę, która się przewróciła, a my straciliśmy 30 minut stojąc w korku. Wjazd do Atlanty był łatwo rozpoznawalny – jechaliśmy po siedmiopasmowej, tak siedmiopasmowej (!!!) w każdą stronę autostradzie, a natężenie ruchu było ogromne. Zaparkowaliśmy w wielopoziomowym garażu, gdzie, w przeciwieństwie do Nowego Jorku, opłata za cały dzień wynosiła jedynie 8$! Zwiedzanie rozpoczęliśmy od studia CNN uczestnicząc w godzinnym zwiedzaniu z przewodniczką. Przez szybę oglądaliśmy nadawanie na żywo programu informacyjnego, jak również podglądaliśmy pracujących nad przygotowywaniem tych informacji ludzi. Następnie przeszliśmy się po olimpijskim parku ze słynną fontanną z symbolem pięciu kół, z których tryskała woda, a między tym bawiły się całkiem mokre dzieci. Policjant chciał aresztować Tymka za robienie zdjęć ze względu na ochronę wizerunku tych dzieci, no cóż to Ameryka..


Potem postanowiliśmy odwiedzić muzeum coca-coli. Śmiesznie było. Bardzo dużo zdjęć obrazujących historię butelek, kapsli, reklam itp. Nam najbardziej podobał się film 3D – z licznymi efektami - oraz oczywiście degustacja wielu spośród wszystkich dostępnych na świecie napojów coca-coli. Tymek po wszystkim oczywiście zaczął ostro demonstrować ogarniający go głód, więc zaczęliśmy szukać jakiegoś miłego miejsca gdzie moglibyśmy coś zjeść. No i oczywiście problem - same fast foody. Przeszliśmy się najgłówniejszą ulicą „Brzoskwiniową”, ale nagle natknęliśmy się na akcję saperów w Banku Amerykańskim, bardzo filmowe klimaty. Odwiedziliśmy też Podziemną Atlantę z licznymi sklepikami, straganami, grającymi na żywo muzykami, w sumie trochę jak na dworcu. Na końcu, za radą pani z informacji turystycznej, wylądowaliśmy w prawdziwie włoskiej restauracji z wyższej półki. Obsługiwało nas trzech kelnerów, odsuwali i przysuwali nam krzesła, rozkładali nam na kolanach serwetki i co najważniejsze poczęstowali nas kilkoma przystawkami, w tym pysznym parmezanem. Główne dania okazały się przepyszne, chociaż oczywiście porcje były za duże dla nas, a więc nieco obżarci ruszyliśmy do dzielnicy handlowej Buckhead na shopping. Takiego dużego centrum handlowego w życiu nie widzieliśmy, oczywiście na zwiedzenie całego nie mieliśmy czasu, ale jakieś drobne zakupy udało się zrobić.         

czwartek, 2 września 2010

Blue Ridge Parkway c.d.

Po zjedzeniu nieco odmiennego śniadania, nareszcie coś na ciepło, wróciliśmy na szlak Blue Ridge’a. Pierwszym punktem zaplanowanym na dzisiaj był Mabry Mill tj. młyn, który znowu niestety nie dorastał do naszych oczekiwań. Kolejnym była wieża widokowa (całe 1,5 metra nad poziomem trawy), ale za to na tym samym parkingu znaleźliśmy tablicę informacyjną z obszernym opracowaniem na rodzajów płotów. Przestudiowaliśmy wszystkie 4, sfotografowaliśmy ich opis i wróciliśmy do klimatyzowanego Dodge’a. Pomimo wcześniejszych obaw Tymka, że nie uda nam się przejechać zaplanowanych 300 mil pojechaliśmy do Blowing Rock, gdzie zgodnie z opisem w przewodniku miało występować nadzwyczajne zjawisko polegające na tym, iż mały przedmiot zrzucony ze skały miał na skutek ruchów powietrza powrócić do góry. Doświadczenie z rzuconym w dół liściem niestety udowodniło nam, iż legenda była tylko legendą. Wysłuchaliśmy też krótkiego występu muzyków country w znajdującym się na szlaku Music Center i do obejrzenia, zgodnie z planem, pozostały nam już tylko kolejne wodospady,  a  huk wody z nich spływającej miał być  zatrważający. Po przybyciu na miejsce okazało się że nic nie słychać, a wodospady znowu są raczej miniaturowe. Ostatecznie po przejechaniu 317 mil pożegnaliśmy Blue Ridga i pojechaliśmy do Greenville, żeby troszkę się przespać.

środa, 1 września 2010

Monticello, Blue Ridge Parkway

Rano zaliczyliśmy Georgetown, dzielnica jest fajna, niestety byliśmy za wcześnie, wszystko było nieczynne i jak zwykle nie było szaleństwa zakupowego. Około 10:45 ruszyliśmy do Charlottesville aby odwiedzić osławioną posiadłość Thomasa Jeffersona - Monticello. Wzięliśmy udział w zwiedzaniu z przewodnikiem, który w ciekawy sposób opowiedział nam o historii samego budynku, jak również o życiu jego właściciela i twórcy. Po zwiedzaniu spożyliśmy szybki obiadek w Pizzy Hut – o zgrozo 2 pizze – rozmiar Medium (US) co równa się Large (PL), a resztę, czyli jedną w sumie, zabraliśmy sobie do pudełka.  Kontynuowaliśmy podróż w kierunku parku krajobrazowego Blue Ridge Parkway. Na początku zatrzymywaliśmy się na prawie każdym punkcie widokowym i utrzymywaliśmy nakazaną prędkość, ale po chwili okazało się, że w tym tempie nigdy nie dojedziemy do miejsca naszego noclegu. Finalnie zwiększyliśmy prędkość do ok. 60mil/h, obejrzeliśmy kilka zapierających dech w piersiach widoków, jak również jedne niesłychanie skromne wodospady. Przyroda rekompensowała nam godziny spędzone w samochodzie, a jest tam naprawdę pięknie. Późnym wieczorem przybyliśmy do Peaks of Otter Lodge gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój.  Dopiero rano zorientowaliśmy się, że pokój ten ma przepiękny widok na jezioro.  

wtorek, 31 sierpnia 2010

Stolica

Wyspaliśmy się jak nigdy. Oboje obudzeni o 7 zgodnie zadecydowaliśmy, aby spać dalej. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Museum of Women In the Arts, które prezentowało sztukę stworzoną przez kobiety od XVII wieku po dzisiejsze czasy. Bardzo nam się podobało, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do nowojorskich muzeów było prawie puste. Temperatura na zewnątrz była dobijająco wysoka, a wnętrze było przyjemnie klimatyzowane. Po wyjściu skierowaliśmy się na Union Station. Fasada robi duże wrażenie, ale naprawdę imponujący jest w środek. Gigantyczne przestrzenie wypełnione butikami i restauracjami, spomiędzy których wyłaniają się kasy biletowe. Dokonaliśmy kolejnego przełomowego zakupu – Tymek kupił sobie T-shirt. 



Po wyjściu okazało się, że już nie jest ciepło, tylko skwar leje się z nieba. W tych nadzwyczaj trudnych warunkach skierowaliśmy się do budynku Sądu Najwyższego, który jest imponujący. W środku obejrzeliśmy ciekawy film opowiadający o procesie powstania samej budowli oraz o pracy sędziów. Następnie przeszliśmy do znajdującej się nieopodal Biblioteki Kongresu, która głównie swoim wnętrzem mogła konkurować z urokiem budynku sądu. Niestety nie udało nam się dostać do głównej sali biblioteki. Zgodnie z planem nadeszła pora, aby obejść Capitol, napawać się jego pięknem i ogromem, przy okazji obserwując dosyć interesujące zachowanie młodej pary pozującej do zdjęć, starając się nie myśleć o absolutnie nieznośnej temperaturze. W tym momencie przypomnieliśmy sobie, że najwyższy czas żeby wrzucić coś na ruszt. Mocno zdesperowani, gdyż jak zwykle jak się szuka to nie ma, zaczęliśmy się miotać od drzwi do drzwi próbując odnaleźć jak najmniej amerykańską restaurację. Zalegliśmy w 100% amerykańskim steak-housie, ale jedzenie było bardzo dobre.


Po wyjściu cofnęliśmy się 10 kroków, po to aby odwiedzić, zauważoną wcześniej przez Tymka, cupcakery – miejsce pełne babeczek z kremem i tylko babeczek z kremem, za to w rozmaitych wariantach. Mama okazała się niechętna, więc sam ograniczyłem się do kupna tylko dwóch. Były boskie. Wypełnieni nowymi siłami dziarsko ruszyliśmy w stronę dzielnicy Georgetown, ale po drodze wciągnęło nas Crime & Punishment Museum. Zagłębieni w życiorysy wielkich przestępców, sposoby ich działania, ich łapania, karania, torturowania i uśmiercania, jak również poznając nowoczesne policyjne metody śledcze, osobiście wzięliśmy udział w cyfrowej rekonstrukcji przejęcia zakładnika i przy pomocy „digitalnych” pistoletów likwidacji agresora. Do Georgetown nie dotarliśmy, gdyż stopy nam już odpadały, zrobiliśmy bagatela jakieś 15 km, a musieliśmy jeszcze zaplanować dalszą trasę. W sumie to był bardzo przyjemny dzień! Washington jest zdecydowanie bardziej kameralny i spokojniejszy od NY. 

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Pierwsze mile za kółkiem

Nie masz samochodu, nie masz problemu. No i u nas to się zmieniło. Budzik zadzwonił o 5:30, ponieważ  pozostawiony przy krawędzi jezdni Dogde musiał zostać usunięty przed godziną 6, w przeciwnym wypadku naliczona została by kara i zostałby odholowany. W dodatku okazało się, że nie może również stać przed hotelem i musimy go odstawić do garażu, który wg naszych Consierge miał kosztować 27$/h. Na szczęście znaleźliśmy parkingowego z Greenpointu (dzielnicy w 46% zamieszkałej przez polaków), który potraktował nas łaskawie i policzył tylko 15$. W locie zjedliśmy śniadanie i rozpoczęliśmy podróż w kierunku Philadelphii. Poszło całkiem gładko, chociaż jedynym samochodem zachowującym limit prędkości na drodze byliśmy właśnie my. Wyprzedzały nas ciężarówki i autobusy – zarówno z prawej jak i lewej strony. Uczciwie trzeba przyznać, że widzieliśmy trzy akcje zatrzymania samochodu przez w mgnieniu oka metamorfozujący nieoznakowany radiowóz – w jednej sekundzie zwykłe auto, w drugiej mrugająca na czerwono-niebiesko choinka. Nie wiemy jakie są kary, ale w każdym razie nikt się tym nie przejmował. To kolejny mit który nie okazał się prawdą. Philadelphia, jak wiadomo, kolebka niepodległości. Załapaliśmy się nawet na tour z przewodnikiem – wyglądał jak typowy amerykański (ubrany w elegancki uniform, misiowaty, 150 kilo żywej wagi) policjant. Musimy się tez przyznać, że pierwszy raz skorzystaliśmy z fast food’u – Subway. Koszmar. Nie ominął nas również typowy (spowodowany wypadkiem) amerykański (długi i szeroki – 4 pasy w każdą stronę) korek. Udało nam się jednak dojechać do naszego hotelu w Waszyngtonie, gdzie jakiś murzyn zabrał nam kluczyki i samochód. Mamy nadzieje, że odda. Pokój w hotelu przekracza swą wielkością przeciętne mieszkanie w polskich blokach. Dość, że do łazienki idzie się jakieś 5 minut, za to Internet jest płatny! Popołudnie spędziliśmy w centrum goniąc wiewiórki przed białym domem i kontemplując urok najbardziej znamienitego pomnika w stolicy – strzelistej wykałaczki. Piękne miasto, duży porządek i spokój. Podoba nam się.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Ostatni dzień NY

Ostatni dzień NY, jako że niedziela, udaliśmy się do polskiego kościoła, a po mszy piechotką (45 przecznic) w kierunku siedziby ONZ. Zrezygnowaliśmy ze szczegółowego zwiedzania, ale za to obejrzeliśmy wyjątkowe zdjęcia World Press Photo.


Kolejnym punktem było, dotąd niezaliczone, Lincoln Center gdzie znajduje się budynek opery, filharmonii i biblioteki nowojorskiej. Upał był niemiłosierny. I w ogóle dzisiaj mieliśmy nie najlepszy dzień, ale mimo tego skusiliśmy się na wystawę „BODIES...The Exhibition”. No i potem nadeszła ta wielka chwila i udaliśmy się po nasz samochód! Poziom stresu był ogromny. Zamiast samochodu który wybraliśmy w ankiecie internetowej zaproponowano nam jakiś koszmar – obrzydlistwo. I w dodatku ze zbyt małym na nasze dwie walizki bagażnikiem!! A zatem za drobną opłatą wymieniliśmy go na Dogde Charger SXT z 3.5 litrowym silnikiem (250 KM). Piękny jest, ale trochę za długi. Wieczór zakończyliśmy próbując zrobić zakupy. Tymek kupił spodnie, … i to by było na tyle.

sobota, 28 sierpnia 2010

The Bronx i Brooklyn

Tymek wstał w lepszym nastroju i ochoczo ruszyliśmy na 86. piętro najwyższego w NY budynku – Empire State Building. Widok zapierał dech w piersi, ale nie da się ukryć że atrakcja ta zajęła nam 1,5 godziny naszego jakże cennego czasu. Próbowaliśmy też odwiedzić Madison Square Garden, niestety okazało, że zwiedzanie jest niemożliwe z powodu renowacji. Metrem przeprawiliśmy się najbardziej na północ jak to tylko możliwe, no może nie do końca, ale z pewnością bardzo daleko – około 30 stacji metra. The Bronx, dzielnica owiana złą sławą na nas wywarła bardzo pozytywne wrażenie. Ze stacji piechotą udaliśmy się w kierunku ogrodu botanicznego, po drodze zapoznając się z odmienną niż na Manhattanie zabudową. Czysto, ładnie, dużo zieleni i bez wrogich spojrzeń mieszkańców (jak w Queens). New York Botanical Garden – bajka. Z zaplanowanych 2 godzin zrobiły się prawie 4, ale przynajmniej mamy masę zdjęć. Później wpadliśmy na genialny pomysł żeby do miasta wrócić kolejka podmiejską, której stacja znajdowała się zdecydowanie bliżej niż Subway. Zakupiwszy bilety, za bagatela 10$, wraz z innymi pasażerami rozpoczęliśmy proces oczekiwania na przyjazd pociągu. Ludzie zachowywali się dziwnie. Nie było żadnej informacji na temat godziny odjazdu, natomiast liczne pociągi pędem przemykały przez perony i nikt nie zwracał na nie uwagi. Część z oczekujących rozgrywała partyjkę w karty, inni czekali jakby nigdy nic. Nadeszła wiekopomna chwila i wsiedliśmy. Rekompensatą dla nas było to, że kolejka ta nie zatrzymywała się zbyt często i czas jej przejazdu był znacznie krótszy niż metra. W dodatku wysiedliśmy na Grand Central Terminal i oczom naszym ukazał się przepiękny dworzec. Popołudnie spędziliśmy w Brooklynie, który trochę nas rozczarował. Nie zobaczyliśmy tam niczego godnego uwagi natomiast trudno było znaleźć miejsce w którym można by było spokojnie spożyć jedzenie w stylu „slow food”. Ostatecznie udało nam się to, znaleźliśmy restaurację, przy czym porcje które otrzymaliśmy wystarczyłyby na wyżywienie 5-cio osobowej rodziny. W celu spalenia kalorii udaliśmy się na osławiony Brooklyński most, przynajmniej tak nam się wydawało. Kiedy byliśmy już w połowie zorientowaliśmy się, że idziemy po Manhattan Bridge, ale co tam, dzięki temu mogliśmy obserwować ten ładniejszy z bocznej perspektywy. Zapadł zmrok i powoli wróciliśmy do hotelu.

piątek, 27 sierpnia 2010

Wreszcie statua

Od rana same kataklizmy. Tymek choruje, prawdopodobnie po wczorajszych lodach, w dodatku w hotelu nie mieliśmy śniadania i musieliśmy je spożyć w wersji bardzo amerykańskiej. O 8:30 byliśmy już na przeprawie promowej do Statuły Wolności. Wszystko byłoby dobrze gdyby nie fakt, że nie mieliśmy biletów na wstęp do środka. Później okazało się, że rezerwacja była możliwa dopiero na listopad - to tak ku przestrodze tym którzy będą się wybierać do Nowego Jorku. Obeszliśmy Miss Liberty robiąc liczne zdjęcia, po czym popłynęliśmy na Ellis - wyspę imigrantów.


Po powrocie na ląd przejechaliśmy do Tribeci - pięknej dzielnicy, do której przenieśli się artyści z pobliskiego SoHo, ze względu na wysokie ceny - znajduje się tutaj studio nagraniowe Roberta De Niro, liczne rezydencje artystów, galerie i restauracje. Następnie przeszliśmy do SoHo, gdzie zwłaszcza w sklepach było widać wielki świat, a w galeriach naprawdę fajne obrazy. Po drodze postanowiliśmy zawitać do starej katedry St. Patricka, której odnalezienie graniczyło z cudem i zajęło nam ponad 30 minut. W katedrze wznieśliśmy modły za zdrowie Tymka. Następnym punktem programu było New Museum of Contemporary Art - i tu klapa! Może i sztuka współczesna jest oryginalna, np. kapsle, złożone serwetki i folia aluminiowa, ale trudno jest zrozumieć o co tym artystom chodzi. Jedno co nam się spodobało to kapiąca z zawieszonych wiader woda łagodnie pluskająca do wiader znajdujących się pod tymi wiszącymi. Fajny był też film na temat jajka niesionego na łyżeczce. Z ulgą opuściliśmy to miejsce i przez Nolitę udaliśmy się do Little Italy na obiad. Niestety brzuch Tymka niczego nie przyjął. Po posiłku udaliśmy się na sjestę do Central Parku. Zachwycające miejsce, rzeczywiście tak jak w filmach masa Nowojorczyków wyleguje się na trawce bądź urządza sobie piknik. Aby pozostać w klimacie nic-nie-robienia przejechaliśmy metrem na Washington Square Park gdzie zalegliśmy na ławce i wsłuchiwaliśmy się w występy ulicznych artystów - jazzowe trio oraz dwóch facetów stepujących w rytm muzyki granej na żywo na wtoczonym do parku na palecie pianinie. Pomimo tragicznego bólu brzucha Tymek dzielnie towarzyszył swej napalonej matce w podróży do Greenwich Village. To chyba najładniejsza dzielnica NY - piękne budynki i ogrom zieleni. Zobaczyliśmy też uniwersytet nowojorski. Tymek juz nie wytrzymał i pojechał odpocząć do hotelu w czasie, kiedy ja zapoznawałam się z urokami sklepów przy Piątej Alei. Zupełnie spokojnie w ramach relaksu pokonałam 28 bloków i szczęśliwa z butelką wina, wodą i świeżo nabytą sukienką wróciłam do pokoju.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Dolny Manhattan


Hi! No mamy nowy dzień, wreszcie słońce! Wyruszyliśmy skoro świt, tj. ok. 9, bo i plan mieliśmy ambitny – Dolny Manhattan wraz z przeprawą do Statuły. Metrem podjechaliśmy na miejsce katastrofy WTC, które okazało się ogromnym placem budowy. Po obejrzeniu schematu obrazującego jak miejsce to będzie zagospodarowane w przyszłości, udaliśmy się w kierunku Battery Park City. Tam zastaliśmy ogromny The World Financial Center, w którego kawiarence spożyliśmy jedne z droższych na świecie lody, 2 gałki za przeszło 10 USD. Z kapiącymi lodami, przedzierając się przez remonty uliczne, dotarliśmy do Wall Street, a stamtąd spacerkiem w kierunku Battery Park. Zgodnie z naszym przewodnikiem, w znajdującej się tam księgarni, otrzymaliśmy bilety na przeprawę promową do Statuły Wolności. Z biletami w ręku, naiwnie podbiegliśmy w kierunku promu i wtedy naszym oczom ukazała się kolejka długości około kilometra. Rozważaliśmy dopłynięcie wpław, ale jako że termin ważności naszych biletów to aż 180 dni, odłożyliśmy ten punkt programu na jutro. W nieco gorszych nastrojach, za to w pełnym słońcu, pomaszerowaliśmy w kierunku mostu Brooklyn’skiego. Długo szliśmy…. i doszliśmy. Oczywiście nie na most - bo tego zrobić się nie dało – tylko w jego pobliże. W związku ze zmiana planów autobusem przejechaliśmy do Chinatown, gdzie udało nam się znaleźć The Eastern States Buddhist Temple of America z ponad 100 złotymi posążkami Buddy. Generalnie dzielnica ta nie zrobiła na nas najlepszego wrażenia, raczej brudno i śmierdzi, więc udaliśmy się do, znacznie bliższej naszemu sercu, Little Italy, gdzie dokonaliśmy pierwszego zakupu w czasie naszego wyjazdu – fartuszek kuchenny oraz pocztówki. Jako że głód zaczął nam doskwierać wybraliśmy jedną z tysiąca dostępnych tam restauracji i zjedliśmy najlepszy jak dotąd w Nowym Jorku obiad. Resztę popołudnia spędziliśmy wśród gwiazd u Madame Tussauds. Po powrocie do hotelu na Tymka czekał mikrofon, co spowodowało wzmożoną aktywność wokalną.

środa, 25 sierpnia 2010

Muzea, muzea, muzea...


Nareszcie się wyspaliśmy! Wstaliśmy koło 9, przez co ledwo zdążyliśmy na śniadanie, co odbiło się na jego jakości, bo już wszystko było zjedzone, ale jakoś daliśmy radę. Odwiedziliśmy Museum of Modern Art. (MoMA), gdzie znajdowała się kolekcja przepięknych obrazów Picassa oraz Matissa, a w części tak zwanej nowoczesnej, między innymi eksponat w postaci białej plamy na podłodze, po której wszyscy chodzili, tylko z kartki na ścianie można się było zorientować, że jest eksponatem. Wzruszyła nas również kostka wielkości około 2x2x2 metra pachnącego siana oraz film z podkładem emitującym odgłos taśmy filmowej i obrazem w postaci zmieniających się kolorów, z tym że kompletnie bez treści!


Po tym muzeum udaliśmy się do, zachwalanego w naszym przewodniku, Amercian Museum of Moving Images w Queens. Po dwukrotnym obejściu wskazanego w przewodniku miejsca, udaliśmy się po pomoc do sklepu spożywczego, gdzie Chinka machająca ręką wskazała nam prawdopodobną jego lokalizację, ale niestety muzeum okazało się być zamknięte z powodu remontu. Jako że nie poddajemy się tak szybko, nie opuszczając dzielnicy Queens, udaliśmy się do parku Flushing Meadows, gdzie znajduje się Unisphere, ogromna stalowa reprodukcja kuli Ziemskiej, która zagrała kiedyś w CSI NY, jak również stadion Shea i kort US Open. Zmęczeni siąpiącym deszczem szukaliśmy schronienia w Queens Museum of Art., gdzie zobaczyliśmy gigantyczny - chociaż miniaturowy - model miasta NY. W ramach odpoczynku po męczącym dniu udaliśmy się zwyczajowo na zakupy. Tym razem na 5th Avenue do osławionego Sacks’a, gdzie również zwyczajowo nic nie kupiliśmy (być może dlatego, że ceny startowały z pułapu 1000 USD). Wieczór zakończyliśmy w Rockefeller Center popijając drinki. Mamy nadzieję, że jutro będzie lepsze pogoda i zobaczymy wreszcie Statuę Wolności na żywo, a nie tylko jej miniatury w sklepach.

wtorek, 24 sierpnia 2010

Wielkie jabłko


Obudziłam się niestety bardziej zgodnie z czasem polskim niż miejscowym – około 5 rano. Wytrwałam jakoś do 7 i obudziłam Tymka. Udaliśmy się na hotelowe pyszne, choć nieco zbyt amerykańskie, śniadanie. Uzbrojeni w baterię przewodników i dokumentów potwierdzających wcześniej dokonane rezerwacje, zwiedzanie rozpoczęliśmy od spaceru Broadwayem. Idąc uptown – na północ - dotarliśmy na Times Square. Pierwsze wrażenia były bardzo dobre, zwłaszcza, że na chodnikach nie było zbyt wiele ludzi. Zgodnie z planem odebraliśmy NEW YORK CITY PASS - „darmowe” zwiedzanie. Uprzednio, jeszcze w hotelu, sprawdziwszy, iż muzeum MoMA jest nieczynne we wtorki odruchowo podeszliśmy, aby się upewnić. Gdy zastaliśmy zamknięte drzwi postanowiliśmy odwiedzić kościół św. Tomasza. Ogromny, pusty, wypełniony tylko ławkami, śpiewnikami i licznymi egzemplarzami Biblii. Duszą kościoła był wysoki, strzelisty ołtarz.


 Następnie udaliśmy się do Guggenheim Museum, które jak wszystkie muzea sztuki nowoczesnej, zrobiło zarówno dobre jak i złe wrażenie. Rozpoczęliśmy od góry, gdzie akurat prezentowane były dzieła nowoczesnej fotografii, w tym między innymi studium na temat śmierci - z dziadkiem na krześle w roli głównej – tj. sześć dużych ekranów, na których owy dziadek siedział na krześle, nadto kilka kolaży z fragmentami prasy codziennej, kilka zdjęć „z biwaków” i jeden film, który zrobił na nas wrażenie, pod znamiennym tytułem „W poszukiwaniu miłości”. Znajdowały się tam też cenna dzieła – Picasso, ku naszemu zaskoczeniu, z okresu, kiedy umiał jeszcze malować normalne postacie, ale i tak najcenniejszym okazem tego muzeum była, pochodząca z jego „normalnego”, okresu „Kobieta z żółtymi włosami”. Generalnie bardzo nam się tam podobało i żeby utrwalić sobie to wrażenie udaliśmy się na obiad. Po obiedzie kontynuowaliśmy zwiedzanie w The Metropolitan Museum of Art. Tutaj zaskoczyły nas już tylko trzy rzeczy: chińskie boginie z olbrzymimi biustami, indyjskie bożki z 10 parami rąk i to, że ciągle zostawały nam nieobejrzane sale na trasie. Muzeum jest ogromne, zaleca się powrócić do niego minimum 2 razy, nam udało się obejrzeć prawie 80% procent wystaw, z tym że gdy wyszliśmy byliśmy padnięci. Dla podreperowania sił udaliśmy się na chwilę do hotelu, a potem już tylko same przyjemności, shopping, shopping, shopping!!! I tu największe rozczarowanie tego dnia – największy na Manhattanie dom towarowy Macy’s i nic nie kupione! To chyba nie wymaga komentarza. Tymka dobiło jeszcze to, że na kolacje zaproponowałam mu sałatkę z plastykowego pudełka, podobno była niedobra.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Początki


                Wylecieliśmy o 17:05 zgodnie z planem – niestety samolot nas rozczarował… Nie tylko, że nie posadzili nas w business klasie, bo zajmował ją rudy aktor, amerykański!, jego nazwiska nie pamiętam ale sobie sprawdzę, to jeszcze w dodatku nie było telewizorów w siedzeniach przed nami. KOSZMAR, ciasno i gorąco. Za to jedzenie „przepyszne” zwłaszcza Tymkowi smakował mielony kotlet z kurczaka – mocno opanierowany. Nie spalam ani minuty i byłam przekonana, że Tymek też nie, do czasu kiedy przyznał się do 30 minutowej drzemki!! A to drań! Puścili nam Shreka forever. Był denny, nudny i mało śmieszny. Ale prawdziwych atrakcji dostarczył nam pilot - przelatując Nowy Jork. Na dużym ekranie spokojnie obserwowaliśmy jak oddalamy się od miasta naszych marzeń, zastanawiając się - Chicago czy tez Miami? Zatoczywszy niezłe kółko, na szczęście, zaczął wracać w kierunku NY. Pogoda był okropna, za oknem tylko chmury i w dodatku wpadliśmy w turbulencje. Wyładowaliśmy szczęśliwie, choć w nie najlepszym stylu. Potem jeszcze tylko drobny problem z okropnym odrażającym murzynem krzyczącym „Where’s you’r I-94???” I po wypełnieniu 2 fascynujących deklaracji wizowych (1 angielskiej, 1 niemieckiej) i złożeniu w sumie 14 odcisków palców, nie wiem czemu w moim przypadku musiało być ich aż 10, udało nam się opuścić lotnisko. O dziwo z bagażami! Prawie zostaliśmy porwani przez kolejnego murzyna, który oferował nam taksówkę w atrakcyjnej cenie 55$, gdzie oficjalny koszt wynosi jedynie 45$, jednak wsiedliśmy do żółtego wehikułu i ruszyliśmy z kopyta. Niestety po przejechaniu 100 stóp zatrzymaliśmy się gdyż kierowca nie wierzył, iż „nasz” hotel znajduje się we wskazanym przez nas miejscu. Po 20 minutach szalonej jazdy – myślę, że powyżej limitu prędkości - dotarliśmy do hotelu. Hotel nas nie rozczarował – było wręcz przeciwnie. Nie licząc klimatyzacji, wydającej odgłosy podobne do 15-letniego tira, czuliśmy się jak w raju. Trzeba tutaj nadmienić, że nie spaliśmy już od ponad 20 godzin, ale mimo tego, zwyczajowo, rozpakowaliśmy walizki, wykapaliśmy się i nawet udało się odebrać długo oczekiwaną przesyłkę – interfejs Lexicon I-ONIX U82S. Tymek był wniebowzięty!