Drugi dzień w Universal - Islands of Adventure - trochę nas rozczarował. Zaczęliśmy od Hulka – zielonego rollercoaster’a – to znaczy Tymek zaczął, bo mnie na samą myśl było niedobrze. Potem dla rozładowania ciężkiej jakoś dzisiaj atmosfery, ze względu na nadciągającą burzę, udaliśmy się na relaksujący spływ okrągłymi pontonami, taki niby-rafting, po którym byliśmy dokładnie mokrzy – od stóp do głów. Następną „atrakcją” była interaktywna i trójwymiarowa podróż w świat spidermana – żałosne. Tymek odważył się jeszcze na kolejną mokrą przejażdżkę łódką przez Jurassic Park. Z początku było nudno, nawet chciałoby się powiedzieć naukowo – lektor opowiadał o gatunkach dinozaurów – lecz sprawy szybko przybrały inny obrót i z szaleńczą prędkością nasz okręt zsunął się 100m prawie pionowo w dół, kończąc pętlę gigantycznym rozpryskiem. Ogólnie była to chyba najciekawsza, pomimo sztuczności i plastikowości prezentowanych treści, atrakcja w dniu dzisiejszym. W następnej kolejności udaliśmy się do najbardziej rozreklamowanej, bo najnowszej, części tego parku – Hogwartu. Trzeba powiedzieć, że plastycznie i architektonicznie bardzo dobrze im się to udało, atmosfera jest rewelacyjna, muzyczka i widoczki całkiem jak z filmu, łącznie z pubem Pod Trzema Miotłami, serwującym słynne butterbeer – kremowe piwo. Niestety do wszystkich atrakcji ustawiły się ogromne kolejki. Stanęliśmy w jednej z nich, wydawała się krótka, ale czekanie zajęło nam około godzinę w temperaturze 40°C. W dodatku po wejściu okazało się, że jest to jedynie 10-cio minutowa prezentacja różdżek, byliśmy bardzo rozczarowani. Kolejnym punktem programu było show z Aladynem w roli głównej. Przedstawienie całkiem udane, z dużą ilością pirotechnicznych efektów specjalnych. Jeszcze tylko szybki przelot Harry Potterowskim coasterem – równie nieciekawym jak Hulk – i już byliśmy gotowi do opuszczenia tego żenującego, w porównaniu z wczorajszym SeaWorldem, miejsca. Po przejechaniu 100 mil naszym ukochanym, dobrze klimatyzowanym Dodgem, dotarliśmy do St. Petersburga, gdzie znajduje się muzeum Salvadora Dali. Nareszcie jakaś porcja prawdziwej kultury. Co prawda wiedzieliśmy, że większość obrazów znajduje się w Atlancie, ale i tak bardzo nam się podobało. Potem już tylko musieliśmy przejechać 270 mil i wylądowaliśmy w Miami Beach. Jeszcze tego samego wieczoru, pomimo protestów leniwców, przywitałam się z oceanem, którego wody są wręcz gorące. Piasek drobniusieńki, plaża szeroka, jutro zamierzamy skorzystać z jej uroków. A teraz leżymy sobie w łóżku i przymierzamy się do obejrzenia Majki – w końcu nawet w USA jakiś serial musi być :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz