Dzień z naturą. Zaczęło się w Shark Valley gdzie udało nam się załapać na wycieczkę z przewodnikiem po parku Everglades. Dolina ta nazwę przyjęła od rzeki pełnej rekinów, do której wpadają wody z tego bagnistego terenu. Przemiły młody człowiek przez prawie 2 godziny opowiadał nam o faunie i florze występującej w parku, ze szczególnym uwzględnieniem tego, czego ze względu na parę roku, oczywiście nie mogliśmy zobaczyć. Na wielu hektarach mokradeł żyją i rozmnażają się aligatory i udało nam się takie małe aligatory zobaczyć. Słodkie są, chociaż w oczach mają już to coś co powoduje że ludzie się ich boją. Żyje tam też wiele gatunków ptaków, w tym prezentowany na zdjęciu Great white heron, rosną przeróżne rośliny np. trawa piła, po której można przesuwać palce tylko w jednym kierunku.
Wycieczka była bardzo przyjemna, tak się rozochociliśmy tą przyrodą, że pojechaliśmy do ogrodu botanicznego w Miami. Jedna wielka palmiarnia, a roślinność zachwycająca. Najbardziej podobał się nam „motyli ogród”, w którym występowały rośliny „przyciągające” te owady, i przez to było ich mnóstwo. Spacerowaliśmy tak sobie wśród tych roślinek i było bajecznie.
Żeby nie odwyknąć od normalnego życia postanowiliśmy sobie pojeździć naszym Dodgem wśród plątaniny pasów i zjazdów, to powoli staje się moja pasją, aby przy okazji obejrzeć centrum Miami. Tymkowi się nie podobało. To prawda, że wyspa, na której mieszkamy jest zdecydowanie bardziej klimatyczna, tętniąca życiem i ładniejsza, ale i tak tych palm im zazdroszczę. Na jutro zostawiliśmy sobie już same przyjemności – plaża, kąpiel w oceanie i …shopping.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz