Boże jak ten czas leci! To już trzecia niedziela w USA, wiem bo zwiedziliśmy trzy kościoły: pierwszy polski w NY, drugi w Nowym Orleanie i trzeci – najlepszy – dzisiaj w Miami. Sympatyczny Ksiądz przywitał się z nami, potem, mając doświadczenia z New Orleans, potrafiliśmy już śledzić wszystko w „ichniejszych” modlitewnikach i poszło nam bardzo dobrze. W dodatku muzycznie też w tym kościele było najlepiej. Zaraz po mszy udaliśmy się w kierunku Key West’u. Kawał drogi i to w dodatku nie autostradą tylko zwykłą drogą, co oznacza 45 mph, horror. Ale przecież jesteśmy twardzi.
Dotarliśmy na miejsce po około 3 godzinach. Oczywiście nie bez samochodowych stresów i awantur. Gorąco i wilgotno było koszmarnie, dosłownie czuło się burzę w powietrzu. Przeszliśmy kawałek miasta i skierowaliśmy się w kierunku wybrzeża. Urok widoku na słynnym „Southernmost point”, czyli najbardziej na południe wysuniętym punkcie kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, był trochę zakłócony przez czekające na wynajęcie skutery wodne. Następnie postanowiliśmy poznać pozostałe atrakcje turystyczne tego miejsca: latarnie morską (Tymek poszedł sam i zrobił zdjęcia), na miejscu spotkaliśmy grupę trochę zdezorientowanych Polaków, potem było muzeum – Dom Ernesta Hemingwaya z przepięknym ogrodem (tym razem ja poszłam sama). W strugach deszczu, już samochodem, zwiedziliśmy „Mały Biały Dom Harrego Trumana”. Jeszcze tylko wspomnę, że odwiedziliśmy szalenie nowoczesną galerię pod nazwą „Zbyszek Gallery”, oczywiście polskiego artysty i na tym zakończyliśmy pobyt w tym miejscu.
Droga powrotna, znowu koszmar, ciekawe jest, że na takich drogach poza miastem amerykańscy kierowcy strasznie przestrzegają limitu prędkości. Wszystko zmienia się jak tylko przekroczą granicę miasta, droga rozszerza się do 4-5 pasów, limit spada do 45-40 mph, a oni nagle zmieniają pasy z szybkością błyskawicy, nie pozwalając na moment wahania tym, którzy przypadkowo nie znają okolicy i nie wiedzą, którym pasem powinni jechać. Jakoś udało nam się dotrzeć „już u nas” do kultowej dzielnicy Ocean Drive. Zaparkowaliśmy naszego Dodga w cieniu (było już ciemno) i udaliśmy się na zwiedzanie wzdłuż Ocean Boulevard, dosłownie przechodząc z knajpy do knajpy (prawie po stolikach ludzi spożywających tam kolacje). Jak dla nas to trochę za głośno, w każdym lokalu rozbrzmiewała inna muzyka, której natężenie wciąż wzrastało. Wróciliśmy już spokojniejszą częścią – wzdłuż Oceans Beach – gdzie ludzie uprawiali rozmaite sporty: jogging, łyżworolkarstwo, robienie rodzinnych zdjęć, leżenie na trawniku, leżenie na piasku, kąpiel pod ulicznym prysznicem i inne. To tyle na dzisiaj, jutro Everglades. Szkoda, że pozostały już tylko 2 dni…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz