Od rana trochę baliśmy się, bo po pierwsze zgodnie z prognozą groziła nam dzisiaj 60% szansa na ulewę i po drugie mieliśmy zwiedzać Universal Studio Florida, a jak wiadomo to piękny przykład amerykańskiego kiczu. Zaczęliśmy od kultowego Terminatora w 4D – to film w trójwymiarze i do tego efekty specjalne w postaci wiatru, światła i aktorów dosłownie wychodzących z ekranu i grających na żywo. Następnie wzięliśmy udział w kameralnym pokazie prestidigitatorskim, całkiem udanym, a kolejnym punktem programu była romantyczna podróż rowerowym wagonikiem w świecie E.T.
Żeby nie było za słodko urządziliśmy sobie polowanie na obcych – przybyszów z różnych zakątków wszechświata (alienów) – biorąc udział w gigantycznej grze komputerowej. Każde z nas otrzymało laserową broń (cyfrową) i miało za zadanie uzyskać jak największą liczbę punktów przyznawanych za zabicie wroga – Tymek zdobył ich aż 72 431, humanitarna Iwona tylko 7 000. Poziom adrenaliny podwyższyliśmy sobie pływając łodzią z kapitanem Jackiem wśród rekinów, wybuchów oraz zatopionych wraków, ale to wszystko nic w porównaniu z dreszczykiem, który odczuwało się nawet patrząc na roller coaster, którym Tymek w dodatku się przejechał. Mama wymiękła :P Jako że Tymkowi było wciąż mało, wykorzystał moment i ustawił się w kolejce do drugiego, jeszcze większego coastera. Był absolutnie genialny :D Co prawda gdzieś w połowie zaczął padać deszcz, ale prędkość i przeciążenia w połączeniu z głośno grającą muzyką nie pozwalały się tym przejmować.
Potem chwila relaksu przy muzyce Blues Brothers, krótki bo fast-foodowy posiłek, Twister czyli latające krowy, samochody i dachy (realistyczna reprodukcja tornada) i na zakończenie kolejny film 4D, tym razem ciąg dalszy historii oryginalnego Shreka. Bardzo zabawny. Najoryginalniejsze było zakończenie – lunął taki deszcz, że musieliśmy zakupić nylon poncho i bez butów, płynącą ulicami rzeką, szybko biec na parking. Następnie ze znacznie ograniczoną widocznością, pomalutku, z kołami zanurzonymi w wodzie, dojechaliśmy do hotelu. W sumie był to bardzo udany dzień, ale zdradzimy wam, że to nie koniec naszej przygody z Universalem, bo kupiliśmy sobie bilety też na drugą jego część – Islands of Adventure.
Żeby nie było za słodko urządziliśmy sobie polowanie na obcych – przybyszów z różnych zakątków wszechświata (alienów) – biorąc udział w gigantycznej grze komputerowej. Każde z nas otrzymało laserową broń (cyfrową) i miało za zadanie uzyskać jak największą liczbę punktów przyznawanych za zabicie wroga – Tymek zdobył ich aż 72 431, humanitarna Iwona tylko 7 000. Poziom adrenaliny podwyższyliśmy sobie pływając łodzią z kapitanem Jackiem wśród rekinów, wybuchów oraz zatopionych wraków, ale to wszystko nic w porównaniu z dreszczykiem, który odczuwało się nawet patrząc na roller coaster, którym Tymek w dodatku się przejechał. Mama wymiękła :P Jako że Tymkowi było wciąż mało, wykorzystał moment i ustawił się w kolejce do drugiego, jeszcze większego coastera. Był absolutnie genialny :D Co prawda gdzieś w połowie zaczął padać deszcz, ale prędkość i przeciążenia w połączeniu z głośno grającą muzyką nie pozwalały się tym przejmować.
Potem chwila relaksu przy muzyce Blues Brothers, krótki bo fast-foodowy posiłek, Twister czyli latające krowy, samochody i dachy (realistyczna reprodukcja tornada) i na zakończenie kolejny film 4D, tym razem ciąg dalszy historii oryginalnego Shreka. Bardzo zabawny. Najoryginalniejsze było zakończenie – lunął taki deszcz, że musieliśmy zakupić nylon poncho i bez butów, płynącą ulicami rzeką, szybko biec na parking. Następnie ze znacznie ograniczoną widocznością, pomalutku, z kołami zanurzonymi w wodzie, dojechaliśmy do hotelu. W sumie był to bardzo udany dzień, ale zdradzimy wam, że to nie koniec naszej przygody z Universalem, bo kupiliśmy sobie bilety też na drugą jego część – Islands of Adventure.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz