czwartek, 9 września 2010

SeaWorld Orlando

Upał od rana był niemiłosierny i połączony z ogromną wilgotnością, więc dla poprawy nastroju pojechaliśmy do SeaWorld’u. Już od wejścia bardzo nam się spodobało, przywitały nas cudowne flamingi, a zaraz potem odwiedziliśmy baraszkujące podczas karmienia delfiny. 


Tymek nie bardzo potrafił się skupić na zwierzętach, bo nad parkiem unosiła się gigantyczna kolejka, a jadąc nią ludzie obracali się we wszystkich kierunkach, ze szczególnym uwzględnieniem wiszenia do góry nogami. Po obejrzeniu przedstawienia z udziałem lwów morskich i piratów udaliśmy się na, dla mnie już absolutnie ekstremalną, przejażdżkę łodzią przez „Atlantydę”, która kończyła się pionowym zjazdem w dół, wprost do wody. Fajnie było. Tymek zaliczył nie tylko tę kolejkę, o której już wspomniałam, ale jeszcze jedną na dokładkę i uznał, że te dzisiejsze są jeszcze lepsze od tej wczorajszej, cokolwiek to znaczy. Nie wiem, co powie jutro, bo znowu będą nowe. Obejrzeliśmy jeszcze absolutnie rewelacyjne, wręcz akrobatyczne, występy orek i delfinów, podejrzeliśmy od spodu, tzn. przez szybę, życie płaszczek, rekinów i zwierząt arktycznych oraz liczne akwaria. Najbardziej podobały nam się jednak delfiny i żałowaliśmy, że nie możemy sobie z nimi popływać. 


Przy kolacji wieńczącej wspaniały dzień doszło do intrygującego wydarzenia. Oboje zamówiliśmy herbatę i w zasadzie wszystko było normalnie do momentu, kiedy opróżniliśmy już nasze małe filiżaneczki i miły pan kelner zabrał je od nas, po to, aby po chwili wrócić z nimi, wypełnionymi wrzątkiem. Nie wymienił jednak na nowe ani samych torebek z herbatą, ani też wyciśniętych do nieprzytomności plasterków cytryny… Nie pozostało nam nic innego jak powtórnie ich użyć i delektować się posiłkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz