wtorek, 24 sierpnia 2010

Wielkie jabłko


Obudziłam się niestety bardziej zgodnie z czasem polskim niż miejscowym – około 5 rano. Wytrwałam jakoś do 7 i obudziłam Tymka. Udaliśmy się na hotelowe pyszne, choć nieco zbyt amerykańskie, śniadanie. Uzbrojeni w baterię przewodników i dokumentów potwierdzających wcześniej dokonane rezerwacje, zwiedzanie rozpoczęliśmy od spaceru Broadwayem. Idąc uptown – na północ - dotarliśmy na Times Square. Pierwsze wrażenia były bardzo dobre, zwłaszcza, że na chodnikach nie było zbyt wiele ludzi. Zgodnie z planem odebraliśmy NEW YORK CITY PASS - „darmowe” zwiedzanie. Uprzednio, jeszcze w hotelu, sprawdziwszy, iż muzeum MoMA jest nieczynne we wtorki odruchowo podeszliśmy, aby się upewnić. Gdy zastaliśmy zamknięte drzwi postanowiliśmy odwiedzić kościół św. Tomasza. Ogromny, pusty, wypełniony tylko ławkami, śpiewnikami i licznymi egzemplarzami Biblii. Duszą kościoła był wysoki, strzelisty ołtarz.


 Następnie udaliśmy się do Guggenheim Museum, które jak wszystkie muzea sztuki nowoczesnej, zrobiło zarówno dobre jak i złe wrażenie. Rozpoczęliśmy od góry, gdzie akurat prezentowane były dzieła nowoczesnej fotografii, w tym między innymi studium na temat śmierci - z dziadkiem na krześle w roli głównej – tj. sześć dużych ekranów, na których owy dziadek siedział na krześle, nadto kilka kolaży z fragmentami prasy codziennej, kilka zdjęć „z biwaków” i jeden film, który zrobił na nas wrażenie, pod znamiennym tytułem „W poszukiwaniu miłości”. Znajdowały się tam też cenna dzieła – Picasso, ku naszemu zaskoczeniu, z okresu, kiedy umiał jeszcze malować normalne postacie, ale i tak najcenniejszym okazem tego muzeum była, pochodząca z jego „normalnego”, okresu „Kobieta z żółtymi włosami”. Generalnie bardzo nam się tam podobało i żeby utrwalić sobie to wrażenie udaliśmy się na obiad. Po obiedzie kontynuowaliśmy zwiedzanie w The Metropolitan Museum of Art. Tutaj zaskoczyły nas już tylko trzy rzeczy: chińskie boginie z olbrzymimi biustami, indyjskie bożki z 10 parami rąk i to, że ciągle zostawały nam nieobejrzane sale na trasie. Muzeum jest ogromne, zaleca się powrócić do niego minimum 2 razy, nam udało się obejrzeć prawie 80% procent wystaw, z tym że gdy wyszliśmy byliśmy padnięci. Dla podreperowania sił udaliśmy się na chwilę do hotelu, a potem już tylko same przyjemności, shopping, shopping, shopping!!! I tu największe rozczarowanie tego dnia – największy na Manhattanie dom towarowy Macy’s i nic nie kupione! To chyba nie wymaga komentarza. Tymka dobiło jeszcze to, że na kolacje zaproponowałam mu sałatkę z plastykowego pudełka, podobno była niedobra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz